wt., 09/11/2010 - 18:43

Jeu de boules czyli integracja po rotterdamsku

Do Rotterdamu przyjechałam w grudniu. W Polsce zostawiłam przyjaciół i rodzinę. Mimo, iż znałam język, na początku miałam poważne problemy z komunikacją.

Pierwsze miesiące do najłatwiejszych nie należały: w mediach aż huczało od wieści o Polakach koczujących w przeludnionych mieszkaniach, koledzy w pracy obserwowali mnie nieustannie, wyłapując wszystkie moje pomyłki i zadając wciąż pytania w stylu „jak tu trafiłaś?” i „przyjechałaś małym busikiem razem z ta cała zgrają?”

Wczesną wiosną przeprowadziłam się do innej dzielnicy.

Dość szybko zauważyłam grupę Holendrów zbierającą się na sąsiedniej ulicy w każdą środę i przesiadujących tam do późnych godzin wieczornych. Uwagę moja zwrócił nie tyle fakt organizowania swoistego pikniku na chodniku, co raczej dziwna gra, w którą grali uczestnicy tegoż pikniku. Kilka razy prawie skręciłam sobie kark odwracając głowę w czasie jazdy na rowerze, by dokładniej przyjrzeć się tej przedziwnej aktywności. Na szczęście nigdy nie wjechałam pod samochód, ale widok i tak był zapewne przekomiczny.

Pewnego dnia po prostu zatrzymałam rower i zaczęłam przyglądać się grającym. I nagle jedna z kobiet – dość sympatycznie wyglądająca blondynka z grzywką – zapytała, czy chcę się przyłączyć. Dowiedziałam się, ze gra ta nosi nazwę jeu de boules.

Grają w nią zazwyczaj dwie drużyny przy użyciu dość ciężkich, metalowych kul, z których każda wazy około 720 gram. Celem jest umieszczenie kuli jak najbliżej małej, zwykle kolorowej piłeczki (zwanej cochenret lub butje) leżącej na zielonej macie.

Wygrywa ta drużyna, która jako pierwsza zgromadzi trzynaście punktów. Szacuje się, że w Niderlandach w jeu de boules (zwanym także petanque) gra ponad 100.000 osób. Holenderski Związek Graczy w Jeu de Boules (Nederlandse Jeude Boules Bond) zrzesza 18.000 licencjonowanych graczy, co stawia Holandię na szóstym miejscu w rankingu światowym (po Francji, Japonii, Hiszpanii, Tajlandii i Algierii).

Większość sympatyków pentanque to jednak „gracze wakacyjni”, lubiący w ten właśnie sposób spędzać swój wolny czas. Gra jest często tylko pretekstem to spotkania w sąsiedzkim gronie i poplotkowania. Mieszkańcy rotterdamskiej ulicy Mathenesserdijk spotykają się w każdą środę już od wielu lat. Omawiają lokalne problemy, zatargi ze spółdzielnią mieszkaniową i innymi sąsiadami. Jako, ze jestem pierwszym obcokrajowcem grającym z nimi, chcąc nie chcąc, stałam się lokalną atrakcją. Problemem numer jeden było oczywiście moje imię – najpierw nie potrafili go zapisać, potem zapamiętać. Bez litości nazywano mnie Tosia, Zosia lub Dosia. Kolejna trudnością jest język: na co dzień pracuje w dziale zakupów, wiec obce były mi zwroty typu: „teraz twoja kolej”, lub „sprawdź, czyja kula leży bliżej”.

No i wreszcie: jestem Polką. W wyobrażeniu moich sąsiadów wszyscy Polacy to robotnicy budowlani lub pielęgniarki.

Po początkowym okresie nieufności i wzajemnego „obwąchiwania”, jestem obecnie zasypywana mniej lub bardziej interesującymi opowieściami o Polakach mieszkających w sąsiedztwie: ta ma męża Holendra, tamta słabo mówi po holendersku i nie może znaleźć stałej pracy.

Wszyscy są pozytywnie zaskoczeni zarówno moim niderlandzkim, jak i charakterem wykonywanej przez mnie pracy. Jeu de boules, to dla mnie absolutna nowość – nie tylko jako gra, ale także jako forma aktywności społecznej. W Polsce nigdy nie spotkałam się z czymś podobnym, nie licząc grania w kapsle w okresie szczenięcym.

Wszelkie spotkania towarzyskie odbywają się zazwyczaj w czterech ścianach, co automatycznie wyklucza jakikolwiek udział osób trzecich, o integracji już nie wspominając. Trudno mi także wyobrazić sobie wspólne sąsiedzkie „piknikowanie” w wielkim mieście typu Łódź czy Kraków.

Środowe spotkania z sąsiadami dały mi poczucie odnalezienia swojego miejsca w tym wielkim, wielokulturowym mieście. Poznałam ludzi diametralnie różniących się ode mnie wiekiem, zawodem i pozycją społeczną, których nigdy nie poznałabym w „normalnych” okolicznościach. Teraz idąc przez Mathenesserdijk zawsze spotykam kogoś znajomego. Jest to naprawdę przyjemne uczucie. A z blondynką,która zaprosiła mnie do wspólnej gry, zaprzyjaźniłam się na dobre. Jedyne, nad czym ubolewam, to fakt, ze jeszcze nigdy nie udało mi się wygrać.Mój rekord to zdobycie pięciu punktów w jednej z ostatnich gier. Nikogo specjalnie to nie dziwi – moi sąsiedzi trenują już od wielu lat. Choć muszę się pochwalić, ze po ostatniej rundzie usłyszałam od jednego z wytrawnych graczy:„…ta Gosia gra coraz lepiej”.

gietat