Wydarzenia ndz., 24/03/2013 - 10:13

„W Holandii traktuje się nas w nieludzki sposób” - Vluchtkerk, kościół uciekinierów

Mieszkają w kościele w Amsterdamie. Śpią na materacach.

O żywność dbają wolontariusze. Nie mają dostępu do pomocy medycznej, nie mogą legalnie pracować, w świetle prawa są przestępcami. Pierwszego kwietnia wylądują na ulicy albo trafią do zamkniętych ośrodków o rygorze gorszym niż w więzieniu. Kto? Ofiary wojny i prześladowań politycznych. Uwierzyli, że tolerancyjna Holandia im pomoże. Błąd. 

- Żaden mężczyzna, żadna kobieta, nikt nie jest „nielegalny”! – skandowały w sobotę setki amsterdamczyków. Demonstracja, mająca zwrócić uwagę na dramatyczną sytuację tysięcy tzw. uitgeprocedeerde asielzoekers, a więc azylantów bez pozwolenia na pobyt, przyciągnęła 23 marca około 800 osób.
Na demonstrantów, którzy od kościoła w dzielnicy Bos en Lommer maszerowali w kierunku centrum czekało na placu Museumplein kolejnych kilkaset osób. W sumie organizatorzy mówią o około 2000 amsterdamczyków, którzy w mroźne sobotnie popołudnie wsparli protest przeciwko nieludzkiemu traktowaniu azylantów przez holenderski rząd.

- W cywilizowanym kraju tak się nie traktuje ludzi! – krzyczał jeden z uczestników marszu. Faktycznie, sytuacja azylantów skazanych na deportację do państw, w których nie mogą czuć się bezpiecznie, jest beznadziejna.
Wygląda to tak: uciekasz z Somalii czy Sudanu i trafiasz do Holandii. Urzędy zajmujące się rozpatrywaniem wniosków o azyl część z wniosków zatwierdzają (masz szczęście!), ale część odrzucają (masz pecha). Twój wniosek odrzucono, więc rząd mówi: przebywasz tu nielegalnie, musisz wrócić do kraju pochodzenia.

Część ludzi godzi się z taką decyzją i wraca, część się nie godzi i trafia do zamkniętych ośrodków dla azylantów, jeszcze inna część zostaje samolotem odesłana do kraju, z którego przybyli.
Uczciwe postawienie sprawy, można powiedzieć. Ale w przypadku pewnej grupy azylantów powrót jest niemożliwy. Ponieważ ich kraj pochodzenia nie wystawia im odpowiednich dokumentów, zezwalających na powrót. Albo z powodów politycznych są w tym kraju persona non grata. Albo ponieważ ich kraj nadal pogrążony jest w wojnie i w chaosie, a w oczach niezależnych organizacji międzynarodowych takich jak np. Amnesty International nadal jest on miejscem niebezpiecznym, do którego nikt nie powinien się wybierać. W przypadku niektórych państw nie ma nawet połączeń lotniczych, pozwalających na powrót. Więc jak pozbawiony środków do życia azylant w Holandii ma tam wrócić? Na pontonie do Afryki?

Wielu azylantów nie ma praktycznej możliwości powrotu. I tu zaczynają się problemy. Najliczniejsza w parlamencie holenderska partia, VVD premiera Marka Rutte, znana jest z ostrego kursu wobec imigrantów i azylantów. Ich wnioski o azyl nie były dobrze uzasadnione, nie mają prawa tu przebywać, niech wracają, my im pomagać nie będziemy – taką filozofię stosuje odpowiedzialny za tą kwestię sekretarz stanu Fred Teeven z VVD.

W efekcie tysiące ludzi żyją w zawieszeniu. Nie mogą lub boją się wrócić do swych ojczyzn. W Holandii również są niechciani, a w świetle prawa przebywają tu nielegalnie. Istnieją nawet plany, by ową nielegalność uczynić karalną – wtedy czekają ich wysokie grzywny lub kary więzienia. Ale jak mogą zapłacić grzywnę, skoro są „nielegalni”? Nie mogą przecież legalnie pracować. W oczach holenderskiego państwa nie istnieją: nie mają dostępu do opieki zdrowotnej, do psychologów (wielu walczy z traumami, nabytymi w trakcie wojen, prześladowań i ucieczki), do edukacji, do mieszkań. Są bezdomni, bezpańscy, bez praw.

Polecamy też inne artykuły

Bezdomni Polacy 

Porady dla imigranta w Holandii
 

Część z nich „rozpływa się”. Żyją bez dokumentów, pracują na czarno i starają się związać koniec z końcem; część zapewne trafia do światka przestępczego. Owe rozpływanie się jest władzy na rękę: tysiące azylantów staje się w ten sposób niewidzialna. Mijając na ulicy czarnoskórego przechodnia nie pytamy o jego dowód, by sprawdzić, czy przebywa tu legalnie czy nie.
Od kilku miesięcy ponad stu z nich mieszka w kościele świętego Józefa (St. Josephkerk) na zachodzie Amsterdamu.  Przedtem mieszkali w obozowisku namiotowym w położonej kilka kilometrów dalej dzielnicy Osdorp. Jesienią władze Amsterdamu „zlikwidowały” obozowisko. Na zewnątrz padało i wiało, azylanci z Somalii, Ugandy czy Sudanu kryli się przed zimnem na przystankach autobusowych.

Sceny te były równie dramatyczne co symboliczne: oto zamożny kraj w środku Europy, często krytykujący inne państwa za nieprzestrzeganie praw człowieka i brak tolerancji. Oto przystanek autobusowy w centrum stolicy tego kraju, a na tym przystanku stojący ciało przy ciele mokrzy azylanci, próbujący się w ten sposób ogrzać. W swych ojczyznach pozostawili rodziny, swój dobytek, znajomych. Często trafiali tam do więzień, ich bliscy ginęli w wojnach, również ich życiu zagrażało niebezpieczeństwo. Udało im się uciec do Holandii. I co? Stoją w listopadowy wieczór na przystanku w Amsterdamie, bezdomni, głodni, zrozpaczeni. A wszystko odbywa się zgodnie z prawem. 
Władza zawiodła, przekaz był jasny. Na szczęście zwykli amsterdamczycy pokazali, że prawa człowieka i pomoc bliźniemu nie są im obce. 

- Padało, a z desperacji zdecydowali się nocować na tym przystanku. Tego weekendu miały być mrozy i miał padać śnieg. Postanowiliśmy pomóc tym ludziom w znalezieniu schronienia. Nie mieliśmy wówczas pojęcia, jak rozwiązać problem azylantów, ale po prostu uznaliśmy, że nie można tych ludzi pozostawić samych sobie. Oraz że powinni pozostać w grupie, by w ten sposób lepiej uświadamiać nam, w jak beznadziejnej są sytuacji. Taki był przecież cel ich akcji. Oni chcieli pokazać, że oni po prostu są – tłumaczył Karel Smouter, jeden z inicjatorów akcji.

Tak narodził się de Vluchtkerk, kościół uciekinierów. W budynku, który do 1990 roku służył jako kościół, a później mieścił ścianę wspinaczkową, zamieszkało ponad stu azylantów. Właściciel budynku wyraził zgodę na trzymiesięczny pobyt. Setki wolontariuszy pośpieszyło z pomocą. W pierwszych dniach działalności Vluchtkerk ochotnicy przynieśli tyle żywności, że część z tych darów przekazać trzeba było innym potrzebującym, bo inaczej by się zmarnowały.

Jeśli jest w tej opowieści jakiś pozytywny akcent to jest nim właśnie gotowość do pomocy, jaką wykazali się zwyczajni amsterdamczycy. Poświęcający czas, pieniądze i energię na pomoc azylantom. Państwo zawiodło, ludzie nie.

Wraz z końcem marca uciekinierzy muszą opuścić kościół. Co stanie się później – nie wiadomo. Organizatorzy Vluchkerk szukają innej lokalizacji, nie wiadomo też, jakie będzie stanowisko władz miasta w tej sprawie. Status samych azylantów nadal się nie zmienił: w oczach rządu są „nielegalni”, w każdej chwili można ich zamknąć w odosobnieniu lub deportować do niebezpiecznego kraju pochodzenia; praw nie mają właściwie żadnych.

Stąd demonstracja z 23 marca. By pokazać, że nie da się tego problemu zamieść pod dywan. Bez względu na to, co się myśli o azylantach bez pozwolenia na pobyt, oni już tu są. I wielu z nich nie może wrócić do ojczyzny.
Państwo, które chełpi się swym poszanowaniem praw człowieka i tolerancją, powinno znaleźć jakieś sensowne rozwiązanie tego problemu. A nie przeganiać uciekinierów z jednego miejsca na drugie, w nadziei, że zaopiekują się nimi zwykli obywatele.

WMW